NAGŁA ZMIANA PLANU
Termin porodu się zbliżał, ale niestety termin zakończenia remontu w naszym mieszkaniu co chwilę się odwlekał. Od dwóch miesięcy mieszkaliśmy w wynajętej kawalerce, na kartonach, bez dostępu do niektórych rzeczy użytku codziennego i sporej części ubrań. 8 czerwca, po wizycie u ginekolożki, zaczął ogarniać mnie już lekki stres, bo dowiedziałam się, że raczej nie doczekam do wyliczonego terminu (25 czerwca wg USG, 30 czerwca wg ostatniej miesiączki), bo Tymianek się już ładnie ustawił do wyjścia i jej zdaniem akcja może ruszyć tydzień wcześniej. Dodatkowo, powtórzona cytologia, która na początku ciąży wyszła niejednoznacznie, sugerowała teraz jakiś stan zapalny niewiadomego pochodzenia. Lekarka twierdziła, że to raczej nic poważnego i nie powinno wpłynąć na przebieg porodu. Jednak dla położnych, z którymi umawiałam się na poród domowy, okazało się to problematyczne. 10 czerwca dowiedziałam się, że mimo szczerych chęci, nie dadzą mi kwalifikacji do rodzenia w domu, bo mają obawy, że ten tajemniczy stan zapalny może wywołać jakieś komplikacje i będzie konieczna interwencja medyczna, z którą one sobie nie poradzą w warunkach domowych. Po tej informacji zrobiło mi się bardzo smutno. Uleciała cała moja radość, którą miałam w sobie przez całą ciążę, uważałam, że to niesprawiedliwe, bo wiedziałam, że jestem świetnie przygotowana psychicznie i fizycznie do porodu domowego. Ogarnęło mnie poczucie niemocy i zagubienia.
11 CZERWCA
Całe szczęście taki stan zawieszenia i poczucia beznadziei nie trwał u mnie zbyt długo. Szybko doszłam do wniosku, że włożyłam już tak dużo energii w przygotowania, a sam poród nadal mnie tak ekscytuje, że nie pozwolę, aby zmiana planów zepsuła mi to doświadczenie. Z dzisiejszej perspektywy wiem, jak ważne jest to, aby w ciąży i porodzie mieć w sobie przestrzeń na zmiany i elastycznie dopasowywać się do warunków, jednocześnie nie tracąc z horyzontu swojego celu i marzenia. Zaczęłam rozważać inne warianty, którym do tej pory nie poświęcałam zbytnio uwagi. Tak mocno się nastawiłam, że uda mi się urodzić w domu, a w dodatku praktycznie wszystko w tej ciąży przebiegało tak gładko i bez komplikacji, że nie czułam potrzeby zajmowania sobie wówczas głowy jakimś planem B i C. Było kilka opcji: albo rodzić w szpitalu z Wiolą Judą, która miała wraz z Anią nam towarzyszyć w porodzie domowym, albo zdecydować się na Dom Narodzin w Oleśnicy lub szpital w Oławie i zatrudnić jeszcze doulę, aby czuwała nad wszystkim, albo… Przez moment przeszła mi nawet przez głowę myśl rodzenia w domu bez asysty, bo byłam tak pewna, że będzie dobrze i dam sobie radę. W zasadzie najbardziej się bałam tego, że ktoś lub coś mi ten poród niepotrzebnie popsuje, bo z tym właśnie najbardziej kojarzył mi się szpital i jego procedury.
Tego dnia byłam też odwiedzić dziadka w szpitalu w Opolu, bo był po ciężkiej operacji. Strasznie mnie to rozchwiało emocjonalnie. W drodze powrotnej wkurzyłam się w samochodzie na chłopaka mojej siostry za jakiś komentarz wyrażony niegrzecznym tonem, wybuchnęłam i zażądałam, żeby natychmiast mnie wysadził, bo nie zamierzam z nim jechać w takiej atmosferze. Przez następne 30-40 minut płakałam na przystanku autobusowym i nie mogłam się wyciszyć i powstrzymać łez.
12 CZERWCA
Od rana, chyba pierwszy raz tak mocno w całej ciąży, zaczęłam czuć złość i frustrację. Że remonciarze dalej nie skończyli swojej roboty. Że elektryk spieprzył coś w instalacji i nie odbiera telefonów. Że już drugi miesiąc mieszkamy poza domem. Włączył mi się syndrom terrorysty. Nawrzeszczałam na elektryka, jak się łaskawie pojawił w naszym mieszkaniu. Powiedziałam Piotrowi, że ja się zamierzam do piątku wprowadzić do tego mieszkania, choćby tam nie było połowy mebli i rzeczy. Czułam się jak dzień przed miesiączką, kiedy napięcie w ciele sięga zenitu. Dopadła mnie biegunka, ale zupełnie nie skojarzyłam jej jako objawu przepowiadającego poród. Myślałam, że to z nerwów. Wieczorem pojechaliśmy do mieszkania sprawdzić, czy się remonciarze wynieśli ze swoim sprzętem, a mi się włączył tryb sprzątania – w samej bieliźnie z dużym ciążowym brzuchem szorowałam łazienkę z remontowego kurzu, przecierałam szafki w nowiutkiej kuchni, aż w końcu po robocie wypowiedziałam sakramentalne: „No, teraz mogę rodzić!”. Wróciliśmy do wynajmowanego mieszkania i postanowiliśmy, że do piątku się wprowadzimy, a w sobotę urządzamy coś w stylu parapetówki i babyshower dla znajomych. W końcówce ciąży tyle się u nas działo, że nie udało nam się zorganizować sesji zdjęciowej, spotkania ze znajomymi, odłożyłam też na potem wszystkie ciążowe i dziecięce zakupy, bo nie widziałam sensu w magazynowaniu kolejnych rzeczy w wynajmowanym mieszkaniu, a potem znowu przenoszenie ich do naszego mieszkania. Nie miałam więc absolutnie nic z wyprawki porodowej dla siebie, żadnych ubranek i rzeczy dla maleństwa. Nic.
13 CZERWCA
Obudziłam się o 6:00, bo bardzo chciało mi się siku. Usiadłam na kibelku i ups! Odeszły mi wody. No nie spodziewałam się! Skończyłam, co prawda, 37 tydzień ciąży, byłam więc w terminie, ale wciąż wyobrażałam sobie, że jest jeszcze czas, że będą jakieś skurcze przepowiadające i inne symptomy, zanim zacznie się poród. Miałam w tym tygodniu jeszcze umówioną wizytę ginekologiczną, KTG w planie i zrobienie kilku pozostałych badań. Widocznie to planowanie imprezy i moje słowa, że mogę już rodzić, podziałały na Tymianka, jak zaproszenie.
Obudziłam Piotra i powiedziałam mu, co się dzieje. Mieliśmy jechać na 9:00 do naszego remontowanego mieszkania coś tam ustalić z panami od cyklinowania podłóg, którzy kończyli swoją robotę. A potem chciałam jechać do Kluczborka pożyczyć samochód z dużą paką od rodziców, aby poprzewozić rzeczy i się w końcu wprowadzić. A tu wszystko stanęło pod znakiem zapytania i trzeba było ułożyć nowy plan działania.
Około 7:00 zadzwoniłam do położnej Ani, która po moim opisie sytuacji potwierdziła, że to na pewno początek porodu i poleciła mi zadzwonić do Wioli i ustalić z nią taki plan działania, żebym jak najdłużej mogła zostać w domu. Wiola właśnie kończyła dyżur w szpitalu. Było niestety trochę zamieszania i nerwowości w naszej rozmowie, bo nie miałam jeszcze wyniku GBS-a, więc musiałam podziałać, żeby go wydobyć z kliniki mojej ginekolog – podobno utknął w laboratorium. Całe szczęście GBS okazał się ujemny, wody były czyste, skurcze na razie słabe, głównie ból podbrzusza, jak przy miesiączce. Z Wiolą ustaliłyśmy więc, że mam w takim razie przyjechać do szpitala na 13:00, a do tego czasu pójść pod prysznic i rozkręcać akcję naturalną oksytocyną.
Z tym ostatnim był niestety problem, bo w obliczu tej zaskakującej sytuacji, postanowiliśmy, że Piotr pojedzie jednak na to spotkanie z cykliniarzami, żeby już tego nie przekładać, a potem…. hmmm… pojedzie do kilku sklepów kupić całą wyprawkę dla mnie do porodu i dla dziecka, bo nie mieliśmy absolutnie nic przygotowanego: żadnych ubranek, pieluch, rożków itd.
Ja tymczasem zabrałam się za pakowanie walizki do szpitala, póki jeszcze fale porodowe się nie rozkręciły. Popijałam w międzyczasie herbatkę z liści malin, jadłam ostanie znalezione w szafce daktyle i wisiałam na telefonie z rodzicami. Ustaliliśmy, że w tej sytuacji mój tato przyjedzie do Wrocławia i zostawi nam samochód, przy okazji zabierze też fotelik samochodowy, który dostaliśmy od mojej kuzynki oraz ubranka dla maluszka, które mama i babcia kupiły jakiś czas temu i nie zdążyły mi jeszcze ich sprezentować. Gdy zrobiło się trochę bardziej intensywnie, włączyłam sobie hipnoporodowe nagrania relaksacji i afirmacji, chwilę udało mi się ich posłuchać i poleżeć z zamkniętymi oczami, ale jednak ta pozycja nie była zbyt wygodna, więc trochę kręciłam się po mieszkaniu i opierałam o blat kuchenny, gdy fale osiągały szczyt. W końcu poszłam pod prysznic. Ciepła woda przynosiła relaks i dawała przyjemność, jednocześnie czułam, że akcja się coraz bardziej rozkręca. Skupiłam się na głębokim oddechu i ruszaniu biodrami.
Piotr wrócił o 12:00 z zakupów, dorzuciłam szybko do walizki rzeczy, które przywiózł, zdążyliśmy się przytulić, a po chwili zaczęliśmy już powoli schodzić na dół. O 12:30 przyjechał mój tato, szybko wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy do szpitala, bo fale stawały się już częste i regularne. Dotarliśmy na 13:00, na izbie przyjęć okazało się, że rozwarcie jest na 4 cm.
Wiola odebrała nas z izby przyjęć i zawiozła do sali porodowej. Odprawiła osoby postronne, żebyśmy mogli zostać sami. Powiedziała, że tylko w końcówce porodu poprosi do pomocy drugą położną, która będzie siedzieć w głębi sali i pomagać w kluczowych momentach. Wysłała nas do przylegającej do sali porodowej łazienki pod prysznic, z szelmowskim uśmiechem i przykazaniem, abyśmy podnieśli poziom naturalnej oksytocyny i dalej rozkręcali akcję.
W dobrych nastrojach i pełni ekscytacji, weszliśmy razem do kabiny, gdzie spędziliśmy czas na przytulaniu się, całowaniu, pieszczotach. W szczytowych momentach kierowałam strumień wody na swoją joni, żeby skontrować silne odczucie związane z otwieraniem się ciała.
Nie wiem ile dokładnie czasu spędziliśmy pod prysznicem, ale gdy wyszliśmy, Wiola pochwaliła nasze postępy, rozwarcie przekroczyło 7 cm. Postanowiła położyć mnie na chwilę pod KTG przed wejściem do wanny, w której planowałam urodzić. Przyjęłam tę propozycję dobrze, bo czułam się trochę zmęczona, bo od ciepła i duchoty w łazience zaczęło mi się trochę kręcić w głowie i potrzebowałam odpoczynku przed finałem. Przesłuchałam znowu nagrań hipnoporodowych i skupiłam się mocno na oddechu. Czas spędzony pod prysznicem był przyjemny i intensywny w doznania. Tylko przez moment przeszła mi przez głowę myśl, że mam już trochę dosyć. Tak się u mnie objawił legendarny kryzys siódmego centymetra.
Weszłam do wanny. Piotr dostał instrukcję, aby po każdej fali podawać mi wodę do picia. W międzyczasie całował mnie po karku, stymulował sutki, mówił do mnie czule, że sobie świetnie radzę, a także robił zdjęcia i włączał moją playlistę porodową. W tle leciało Massive Attack „Teardrop”, Vangelis „Ask The Mountain’s”, a także Agnes Obel, Bat For Lashes i kilka utworów Goldfrapp z płyty „Felt Mountain”. Większość czasu w wannie spędziłam na leżąco lub w przykucu, zmieniając co jakiś czas pozycję, bo robiło mi się niewygodnie. Byliśmy w dobrych nastrojach, śmialiśmy się i żartowaliśmy, kiedy fale się wyciszały. Jednocześnie ja byłam w swoim świecie, mocno skupiona, ze zmienioną świadomością, jak w transie, a granice mojej percepcji uległy dziwnemu poszerzeniu. Dziecko było już bardzo blisko. Mruczałam, wokalizowałam głośno i dziko, czując z jednej strony rozbawienie, a z drugiej podziw, że potrafię wydobyć z siebie tak potężne i głębokie dźwięki, o które samej siebie bym wcześniej nie podejrzewała. Kiedy dochodziliśmy do finału i wydawało się, że jeszcze tylko 1-2 skurcze dzielą nas od wyjścia dziecka, okazało się, że główka nadal się nie wyłania. Wiola początkowo myślała, że może zbyt dużo energii wkładam w wydobywanie z siebie dźwięków albo coś mnie blokuje psychicznie, ale okazało się, że Tymianek przyjął pozycję na myśliciela, czyli z rączką przy twarzy, więc mimo rozwarcia na 10 cm, ciężko było go przeprowadzić na drugą stronę, bo się blokował i cofał. Wymagało to ode mnie dużego wysiłku i pracy. Ale udało mi się zachować spokój, dzięki głębokiemu oddechowi. Rozmawiałam z Tymiankiem, mówiąc mu, żeby już wyszedł, bo na niego czekamy. Dla złagodzenia napięcia i silnego uczucia rozpierania w trakcie szczytów stymulowałam swoją łechtaczkę, osiągając stan bliski orgazmowi. Wiedziałam, że przynosi mi to ulgę i przyjemność, dlatego zupełnie nie przejmowałam się tym, że robię to w obecności swojej położnej. Ona zresztą tylko pochwaliła mój sposób, mówiąc, że nie miała pewności, czy może mi to wprost zasugerować.
O 18:10 przy dźwiękach Dead Can Dacne „Childern Of The Sun” urodził się Tymianek. Śmieszny i pomarszczony, jak staruszek. Oczywiście, tak jak podejrzewała Wiola, z rączką przy twarzy, w dodatku owiniętą w pępowinę. Chwilę później urodziło się łożysko. Piotr przeciął pępowinę, gdy przestała tętnić. Nasz synek ważył 3170 g i mierzył 52 cm. Przybył do nas pod znakiem Bliźniąt, z Księżycem w Wodniku w 3 domu (to po mamie) i z Ascendentem w Skorpionie (to po tacie). Przez całą ciążę czułam zresztą, że powinien być człowiekiem spod Bliźniąt, a nie spod Raka. I on też tak wybrał.